Spitz opowiada o tym jak przypadkowo spotkał Bowiego na ulicy i wyjaśnia jak wyglądała praca nad książką. Rozmowa odbyła się jeszcze zanim Duke ogłosił swój wielki comeback.
-------------------------------------------------------------------------------------------------
Czy od dawna myślałeś o napisaniu biografii Bowiego?
Tak
naprawdę nigdy nie sądziłem, że napiszę książkę o Davidzie Bowie. Nie wydawało
mi się, żebym był w stanie to zrobić. To trochę jak w Świecie Wayne'a –
myślałem, że nie jestem godny. Mogłem dać sobie radę z Green Day, bo to część
mojego pokolenia. Wciąż pamiętam chwilę, kiedy ukazał się ich pierwszy album.
Ale Bowie to gwiazda innego kalibru.
We wstępie wspominasz incydent, który sprawił, że postanowiłeś uczynić Bowiego
tematem swojej następnej książki. Czy to zdarzenie naprawdę miało miejsce?
Wracałem
do domu z Cedar Tavern, to stare, nowojorskie miejsce spotkań literatów i
dosłownie wpadłem na Davida Bowie. Moi znajomi przeczytali książkę i mówili:
“To się nie zdarzyło naprawdę, no nie? Mnie przecież możesz powiedzieć”. A ja
na to: “Nie, to wszystko na serio. Pojawił się, jak Maryja Dziewica na
tortilli, tyle że to był David Bowie na Dziesiątej Ulicy, tuż przed wejściem do
banku Chase”. I pomyślałem sobie, no cóż, oto znak, którego szukałeś –
poświęcisz się temu, choćby nie wiadomo co.
Jakiego rodzaju przygotowania poczyniłeś?
Przeczytałem
prawdopodobnie około 100 książek. Wszędzie je ze sobą nosiłem, jakbym znowu był
w gimnazjum, upchnięte w plecaku, razem z laptopem. Najlepszą rzeczą w pisaniu
tej książki były spotkania z niektórymi ludźmi i podróże. Nie można napisać
książki o Davidzie Bowie siedząc w Nowym Jorku, taki z niego międzynarodowy
typ. To najtrudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłem, ale też najlepsza
książka, jaką zdarzyło mi się napisać.
Co skłoniło cię do wykorzystania tych wszystkich osobistych anegdot, które
wieńczą sporą część rozdziałów?
Nie
istnieje zasada, która mówi, że pisząc poważną biografię musisz być robotem. I
musiałem sobie jakoś poradzić z faktem, że jestem fanatykiem, apostołem
Bowiego. Nie byłem w stanie napisać książki bezosobowej, pozbawionej emocji.
Więc pomyślałem, że potraktuję te anegdotki jako przerywniki, coś na
przeczyszczenie podniebienia, sposób na wesołe rozładowanie napięcia. Drugą
kwestią było stworzenie swoistej wizytówki – czegoś, o czym ludzie będą
rozmawiać. W innym wypadku mogło się okazać, że to po prostu zwykła książka
o Davidzie Bowie. W tej chwili ta biografia to w najgorszym razie przeciętna
książką z kilkoma niezłymi anegdotami, które mogą Cię rozbawić albo sprawić, że
pomyślisz: “ten facet przeszedł dokładnie to, przez co ja przeszedłem”.
Dlaczego akurat teraz warto ponownie podjąć temat Bowiego i tego jak ważną
jest osobą?
Cóż,
oczywistą odpowiedzią jest, że Bowie stał się taką trochę widmową postacią. Był
niezwykle płodnym artystą, w latach 60-tych i 70-tych wydawał jeden po drugim
albumy, z których każdy jest muzycznym
kamieniem milowym. Nawet w latach 80-tych i 90-tych zawsze sprawiał wrażenie
zaangażowanego i podekscytowanego – nie ważne czy chodziło o interesy, o
Internet, czy o ruch britpopowy. A później niestety miał poważne kłopoty ze
zdrowiem, zaraz po wydaniu świetnej płyty i tournee, które było prawdopodobnie
najbardziej kasowym w roku 2004. Od tamtej pory nic. Czasem pojawia się w
świetle fleszy na czerwonym dywanie, można go też zobaczyć na Youtube, ale to
już nie jest ten sam Bowie. Kiedy kogoś brakuje, ludzie zaczynają sobie
przypominać świetne rzeczy, które zrobił – Michael Jackson jest tego doskonałym
przykładem. A mit dotyczący Bowiego ma w sobie coś nieskazitelnego.
W jaki sposób proces pisania tej książki zmienił twoje spojrzenie na
Bowiego?
Autor
bardzo zbliża się do każdego tematu, jaki podejmuje, i kiedy nagle słyszysz w
radio muzykę ludzi, o których piszesz, te dźwięki zostają ci w głowie. Dobry
pisarz nie popada w paranoję i jest świadomy, że to minie. W końcu przestaniesz
słyszeć te piosenki w swoich snach, ale nie opuści cię pewien sentyment
względem swojego tematu. Przeczytałem wszystkie wywiady, jakich Bowie
kiedykolwiek udzielił, poczynając od roku 1962. Miałem w mieszkaniu prawdziwą
bibliotekę, sterty książek i czasopism leżały na meblach. Stałem się fanem tych
małych kolorowych karteczek na notatki. Były ich tysiące i ja jeden je
rozumiałem. To jak w Pięknym umyśle, w tej scenie, kiedy znajdują go w
garażu. Ale wcale nie jestem pewien, czy poznałem Bowiego, bo nie
przeprowadziłem wywiadu z nim samym – i to była przemyślana decyzja.
Czemu tego nie zrobiłeś?
Kiedy
pisałem książkę o Green Day, zespół najpierw ją autoryzował, a później
“odautoryzował”, bo stwierdzili, że nieautoryzowana biografia będzie bardziej
“cool”. Rozmawiałem z Billie'm Joe[1] i on był
kompletnie zakręcony, a ja musiałem sam sobie załatwiać wstęp na ich koncerty.
Na ich obronę powiem, że w międzyczasie stali się naprawdę wielcy – ze znanego
zespołu stali się kapelą na miarę U2. Ale byłem potem mocno zdezorientowany i
pomyślałem, że nie chcę przez to kolejny raz przechodzić. Z drugiej strony
musiałem przecież robić wywiady z ludźmi, przeczytać wszystko i oglądnąć każdą
minutę dostępnych filmów o Bowiem; wreszcie zacząłem myśleć jak Bowie i sądzę,
że go rozumiem. Było w tym coś z Obywatela
Kane'a – człowiek trochę staje się detektywem.
Jak trudno było dotrzeć do Angie Bowie, Petera Framptona, Kena Pitta i
reszty osób, z którymi dla odmiany przeprowadziłeś ponad sto wywiadów?
Było
trudniej niż się spodziewałem, ponieważ wiele z tych osób rozmawiało w
przeszłości z dziennikarzami i zwyczajnie się sparzyło – musiałem dopiero
zdobyć ich zaufanie. Niektórzy słyszeli o mnie i powiedzieli: “Okej, pogadam z
tobą, bo wiem, że zrobiłeś kawał dobrej roboty i zadajesz konkretne pytania”.
Byli też tacy, którzy kompletnie mnie nie znali i mówili rzeczy w stylu: “Marc
Spitz? Ten pływak?”. Każda kluczowa osoba, do której udało mi się dotrzeć miała
swoje wymagania, ale byli swoistymi celami. To jak w Rodzinie Soprano –
ludzie z FBI mają na ścianie całą rodzinę mafijną, szefa i jego podwładnych; ja
też miałem taką ścianę i jeśli kogoś dopadłem, wykreślałem go wielką literą X.
Jak sądzisz, pod jakim względem wkład Bowiego w kulturę popularną jest
najbardziej niedoceniany?
Bowie
jest okazem fizycznego piękna, postacią prosto z żurnala, a jego muzyka jest
niezwykle dramatyczna i teatralna, ale myślę, że nie zawsze docenia się jego
pisarskie umiejętności. Jeśli posłucha się jego tekstów, okazuje się, że to
poeta. Pod tym względem mógłby pewnie iść ramię w ramię z Paulem Simonem czy z
Paulem McCartney'em. Nie docenia się go jako autora tekstów i myśliciela.
Na które ze wschodzących gwiazd dzisiejszej sceny Bowie miał największy
wpływ?
Na Lady Gagę, bez dwóch zdań. Również na Kanye'ego[2], ale on
zbliża się do tego Bowiego z 1976 roku: wygaduje w prasie idiotyzmy, a te
sprawiają, że wszystkie świetne rzeczy, które robi, stają się mało ważne.
Chciałem nawet namówić Kanye'ego na wywiad do tej książki, ale jego menedżer
powiedział: “To brzmi intrygująco, ale jesteśmy zbyt zajęci podbijaniem
świata”. Wciąż jednak pojawiają się nowi buntownicy – w sferze kulturalnej,
seksualnej, intelektualnej – i w każdym z nich jest coś z Bowiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz