piątek, 1 marca 2013

Bowie jak Maryja Dziewica na tortilli

Publikujemy wywiad z Marc'iem Spitzem, autorem "Bowie: Biografia", przeprowadzony dla amerykańskiego magazynu Elle przez Erin Clements.
Spitz opowiada o tym jak przypadkowo spotkał Bowiego na ulicy i wyjaśnia jak wyglądała praca nad książką. Rozmowa odbyła się jeszcze zanim Duke ogłosił swój wielki comeback.

-------------------------------------------------------------------------------------------------
Marc Spitz - dziennikarz współpracujący
m.in. z magazynami Spin, The New York Times,
Vanity Fair, Rolling Stone, New York Magazine,
Nylon, Maxim i Uncut; jest autorem dwóch powieści
i trzech książek dokumentalnych,
w tym biografii zespołu Green Day

Czy od dawna myślałeś o napisaniu biografii Bowiego?
Tak naprawdę nigdy nie sądziłem, że napiszę książkę o Davidzie Bowie. Nie wydawało mi się, żebym był w stanie to zrobić. To trochę jak w Świecie Wayne'a – myślałem, że nie jestem godny. Mogłem dać sobie radę z Green Day, bo to część mojego pokolenia. Wciąż pamiętam chwilę, kiedy ukazał się ich pierwszy album. Ale Bowie to gwiazda innego kalibru. 
We wstępie wspominasz incydent, który sprawił, że postanowiłeś uczynić Bowiego tematem swojej następnej książki. Czy to zdarzenie naprawdę miało miejsce?
Wracałem do domu z Cedar Tavern, to stare, nowojorskie miejsce spotkań literatów i dosłownie wpadłem na Davida Bowie. Moi znajomi przeczytali książkę i mówili: “To się nie zdarzyło naprawdę, no nie? Mnie przecież możesz powiedzieć”. A ja na to: “Nie, to wszystko na serio. Pojawił się, jak Maryja Dziewica na tortilli, tyle że to był David Bowie na Dziesiątej Ulicy, tuż przed wejściem do banku Chase”. I pomyślałem sobie, no cóż, oto znak, którego szukałeś – poświęcisz się temu, choćby nie wiadomo co.
Jakiego rodzaju przygotowania poczyniłeś?
Przeczytałem prawdopodobnie około 100 książek. Wszędzie je ze sobą nosiłem, jakbym znowu był w gimnazjum, upchnięte w plecaku, razem z laptopem. Najlepszą rzeczą w pisaniu tej książki były spotkania z niektórymi ludźmi i podróże. Nie można napisać książki o Davidzie Bowie siedząc w Nowym Jorku, taki z niego międzynarodowy typ. To najtrudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłem, ale też najlepsza książka, jaką zdarzyło mi się napisać.
Co skłoniło cię do wykorzystania tych wszystkich osobistych anegdot, które wieńczą sporą część rozdziałów?
Nie istnieje zasada, która mówi, że pisząc poważną biografię musisz być robotem. I musiałem sobie jakoś poradzić z faktem, że jestem fanatykiem, apostołem Bowiego. Nie byłem w stanie napisać książki bezosobowej, pozbawionej emocji. Więc pomyślałem, że potraktuję te anegdotki jako przerywniki, coś na przeczyszczenie podniebienia, sposób na wesołe rozładowanie napięcia. Drugą kwestią było stworzenie swoistej wizytówki – czegoś, o czym ludzie będą rozmawiać. W innym wypadku mogło się okazać, że to po prostu zwykła książka o Davidzie Bowie. W tej chwili ta biografia to w najgorszym razie przeciętna książką z kilkoma niezłymi anegdotami, które mogą Cię rozbawić albo sprawić, że pomyślisz: “ten facet przeszedł dokładnie to, przez co ja przeszedłem”.
Dlaczego akurat teraz warto ponownie podjąć temat Bowiego i tego jak ważną jest osobą?
Cóż, oczywistą odpowiedzią jest, że Bowie stał się taką trochę widmową postacią. Był niezwykle płodnym artystą, w latach 60-tych i 70-tych wydawał jeden po drugim albumy,  z których każdy jest muzycznym kamieniem milowym. Nawet w latach 80-tych i 90-tych zawsze sprawiał wrażenie zaangażowanego i podekscytowanego – nie ważne czy chodziło o interesy, o Internet, czy o ruch britpopowy. A później niestety miał poważne kłopoty ze zdrowiem, zaraz po wydaniu świetnej płyty i tournee, które było prawdopodobnie najbardziej kasowym w roku 2004. Od tamtej pory nic. Czasem pojawia się w świetle fleszy na czerwonym dywanie, można go też zobaczyć na Youtube, ale to już nie jest ten sam Bowie. Kiedy kogoś brakuje, ludzie zaczynają sobie przypominać świetne rzeczy, które zrobił – Michael Jackson jest tego doskonałym przykładem. A mit dotyczący Bowiego ma w sobie coś nieskazitelnego.
W jaki sposób proces pisania tej książki zmienił twoje spojrzenie na Bowiego?
Autor bardzo zbliża się do każdego tematu, jaki podejmuje, i kiedy nagle słyszysz w radio muzykę ludzi, o których piszesz, te dźwięki zostają ci w głowie. Dobry pisarz nie popada w paranoję i jest świadomy, że to minie. W końcu przestaniesz słyszeć te piosenki w swoich snach, ale nie opuści cię pewien sentyment względem swojego tematu. Przeczytałem wszystkie wywiady, jakich Bowie kiedykolwiek udzielił, poczynając od roku 1962. Miałem w mieszkaniu prawdziwą bibliotekę, sterty książek i czasopism leżały na meblach. Stałem się fanem tych małych kolorowych karteczek na notatki. Były ich tysiące i ja jeden je rozumiałem. To jak w Pięknym umyśle, w tej scenie, kiedy znajdują go w garażu. Ale wcale nie jestem pewien, czy poznałem Bowiego, bo nie przeprowadziłem wywiadu z nim samym – i to była przemyślana decyzja.
Czemu tego nie zrobiłeś?
Kiedy pisałem książkę o Green Day, zespół najpierw ją autoryzował, a później “odautoryzował”, bo stwierdzili, że nieautoryzowana biografia będzie bardziej “cool”. Rozmawiałem z Billie'm Joe[1] i on był kompletnie zakręcony, a ja musiałem sam sobie załatwiać wstęp na ich koncerty. Na ich obronę powiem, że w międzyczasie stali się naprawdę wielcy – ze znanego zespołu stali się kapelą na miarę U2. Ale byłem potem mocno zdezorientowany i pomyślałem, że nie chcę przez to kolejny raz przechodzić. Z drugiej strony musiałem przecież robić wywiady z ludźmi, przeczytać wszystko i oglądnąć każdą minutę dostępnych filmów o Bowiem; wreszcie zacząłem myśleć jak Bowie i sądzę, że go rozumiem. Było w tym coś  z Obywatela Kane'a – człowiek trochę staje się detektywem.
Jak trudno było dotrzeć do Angie Bowie, Petera Framptona, Kena Pitta i reszty osób, z którymi dla odmiany przeprowadziłeś ponad sto wywiadów?
Było trudniej niż się spodziewałem, ponieważ wiele z tych osób rozmawiało w przeszłości z dziennikarzami i zwyczajnie się sparzyło – musiałem dopiero zdobyć ich zaufanie. Niektórzy słyszeli o mnie i powiedzieli: “Okej, pogadam z tobą, bo wiem, że zrobiłeś kawał dobrej roboty i zadajesz konkretne pytania”. Byli też tacy, którzy kompletnie mnie nie znali i mówili rzeczy w stylu: “Marc Spitz? Ten pływak?”. Każda kluczowa osoba, do której udało mi się dotrzeć miała swoje wymagania, ale byli swoistymi celami. To jak w Rodzinie Soprano – ludzie z FBI mają na ścianie całą rodzinę mafijną, szefa i jego podwładnych; ja też miałem taką ścianę i jeśli kogoś dopadłem, wykreślałem go wielką literą X.
Jak sądzisz, pod jakim względem wkład Bowiego w kulturę popularną jest najbardziej niedoceniany?
Bowie jest okazem fizycznego piękna, postacią prosto z żurnala, a jego muzyka jest niezwykle dramatyczna i teatralna, ale myślę, że nie zawsze docenia się jego pisarskie umiejętności. Jeśli posłucha się jego tekstów, okazuje się, że to poeta. Pod tym względem mógłby pewnie iść ramię w ramię z Paulem Simonem czy z Paulem McCartney'em. Nie docenia się go jako autora tekstów i myśliciela.
Na które ze wschodzących gwiazd dzisiejszej sceny Bowie miał największy wpływ?  
Na Lady Gagę, bez dwóch zdań. Również na Kanye'ego[2], ale on zbliża się do tego Bowiego z 1976 roku: wygaduje w prasie idiotyzmy, a te sprawiają, że wszystkie świetne rzeczy, które robi, stają się mało ważne. Chciałem nawet namówić Kanye'ego na wywiad do tej książki, ale jego menedżer powiedział: “To brzmi intrygująco, ale jesteśmy zbyt zajęci podbijaniem świata”. Wciąż jednak pojawiają się nowi buntownicy – w sferze kulturalnej, seksualnej, intelektualnej – i w każdym z nich jest coś z Bowiego.


[1]    Billie Joe Armstrong, wokalista i gitarzysta Greenday (przyp. tłum).
[2]    Kanye West – amerykański raper, wokalista i producent muzyczny.


Tłumaczenie Marcin Rusnak
Na podstawie: Elle

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz