środa, 10 lipca 2013

10

Dziesięć to liczba święta, boska. Oznacza cykl, jedność, dopełnienie się. Jako suma pierwszych czterech cyfr (1+2+3+4), jest doskonała. W kabale dziesięć sefirot stanowi klucz do zrozumienia nieskończoności Boga. Dziesięć przykazań zniósł na kamiennych tablicach Mojżesz z góry Synaj. Dziesięć plag zesłał Jahwe na Egipt. Dziesięciu sprawiedliwych mogło uratować Sodomę od zagłady. Mamy po dziesięć palców u stóp i nóg.

Dziesięć jest jednocześnie końcem i początkiem (1+0=1). Station to Station to dziesiąta płyta Davida Bowiego.




Koniec



Połowa lat siedemdziesiątych to apogeum uzależnienia Bowiego od kokainy. Wychudzony, nienaturalnie blady zaszywał się w domu Glenna Hughesa (basisty Deep Purple) w Beverly Hills, popadając w coraz większą paranoję. - David nigdy nie spał. Nigdy. Był w samym środku kokainowej burzy - wspomina po latach Hughes. - Potrafił nie zmrużyć oka przez trzy, nawet cztery dni.

Hughes sam wtedy zażywał dużo kokainy, bo narkotyk gwarantuje udaną zabawę i dobre samopoczucie. Po zażyciu "Charliego" odczuwa się silną euforię spowodowaną wzrostem poziomu dopaminy odpowiedzialnej m.in. za procesy emocjonalne i ośrodki przyjemności w mózgu. Jednak po okresie nad wyraz dobrego samopoczucia następuje pogorszenie stanu psychicznego i fizycznego, co skłania do zażycia kolejnej dawki narkotyku. W ten sposób dochodzi do silnego uzależnienia psychicznego, które powoduje poważne zmiany w mózgu, skutkujące depresją, zaburzeniami osobowości czy psychozą. W takim stanie był Bowie w 1975 roku.

Dom Hugesa mieścił się niedaleko posiadłości, w której sekta Rodzina (jej przywódcą był Charles Manson) brutalnie zamordowała Sharon Tate (żonę Romana Polańskiego) będącą wtedy w ósmym miesiącu ciąży. Potęgowało to silne lęki, z jakim borykał się Bowie w wyniku pokokainowej psychozy. Bał się śmierci i demonów, które miały czyhać na jego duszę i życie. Zainteresował się magią i okultyzmem. Rysował pentagramy na każdej wolnej powierzchni. Zaczął czytać o nazistach i poszukiwaniach świętego Graala. 

Właśnie wtedy, z najciemniejszych odmętów umysłu Bowiego będącego na krawędzi paranoi, wyłonił się The Thin White Duke. Ostatnie z wielkich wcieleń artysty. "Potwór", jak sam o nim powiedział.


Początek 

To, co pomogło Bowiemu wydostać się z błędnego koła nałogu, początkowo wcale nie było pomocne. Propozycja zagrania głównej roli w filmie "Człowiek, który spadł na Ziemię" nie zmusiła go do odstawienia kokainy. Wręcz przeciwnie - narkotyk okazał się przydatny w kreowaniu postaci. - Żył wtedy w dużym odosobnieniu - mówił w 2012 roku Nicholas Roeg, reżyser filmu. - Był bardzo opanowany i skupiony (…) Można być naćpanym na wiele sposobów - jeśli jesteś zdenerwowany lub smutny, szukasz szczęścia. Nigdy nie użyłem tego argumentu [narkotyków], żeby podważyć jego pracę.


Tak więc naćpany Bowie tworzył postać Thomasa Jerome Newtona takim, jakim widziały go jego zamroczone kokainą oczy. Smutny, zagubiony kosmita przybywa na ziemię, by uratować swoją rodzinę. Jednak z czasem uzależnia się od ziemskich używek (alkohol, telewizja, seks) i kiedy powrót na ojczystą planetę staje się możliwy, Thomas rezygnuje. 


Kostium Duke'a na wystawie "David Bowie is"
w londyńskim muzeum V&A
Blady kosmita z marchewkowo-rudymi włosami został pierwowzorem The Thin White Duke'a - syntezy wszystkich największych lęków i paranoidalnych fascynacji Bowiego. - Był najbardziej przerażający z moich wcieleń, ponieważ stanowił sumę wszystkich bohaterów, których stworzyłem przez lata. Dla mnie był potworem - przekonywał w 1978 roku muzyk. - Nie byłem w Anglii od kilku lat, więc wracając postanowiłem zabrać ze sobą postać, która będzie uosobieniem wszystkiego, co się wtedy tam działo. (…) Wierzę, że najlepszym sposobem walki ze złem, jest jego ośmieszenie.

The Thin White Duke miał być karykaturą nazisty. Odpowiedzią na działania zyskującego na sile nacjonalistycznego Frontu Narodowego. Tak przynajmniej tłumaczył to Bowie. Trudno stwierdzić, na ile powołanie do życia Chudego Białego Księcia, było halucynacją, a na ile świadomym działaniem. - Pamiętam jedynie przebłyski z nagrywania płyty - mówił o "Station to Station", na której Duke pojawia się po raz pierwszy i ostatni. - Mam poważny problem z przypomnieniem sobie tamtych dwóch lat. Nie pamiętam co wtedy czułem. W innym wywiadzie skomentował - Wiem, że nagrywaliśmy w Los Angeles, bo gdzieś o tym przeczytałem.

Tak czy inaczej, The Thin White Duke był ostatnią stacją Bowiego przed przeprowadzką do Europy, gdzie mógł odciąć się od zawsze dostępnej w L.A. kokainy. Z kolei płyta, bez względu na kontrowersje, jest jedną z najważniejszych i (moim zdaniem) najlepszych w całej karierze artysty. Muzycznie jest zapowiedzią nadchodzącej Trylogii Berlińskej, pierwszym sygnałem wpływu Krautrocka na kształt późniejszych albumów. Zaczyna się eksperymentalnym utworem "Station to Station" - najważniejszym na całym krążku, przedstawiającym Duke'a światu. Tekst jest odzwierciedleniem wszystkich ówczesnych inspiracji i lęków Bowiego.

Here are we, one magical movement from Kether to Malkuth
There are you, you drive like a demon from station to station

* Kether to pierwsza, a Malkuth ostatnia sefira w kabalistycznym Drzewie Życia

It's not the side-effects of the cocaine
I'm thinking that it must be love
...
I must be only one in a million
I won't let the day pass without her

* Ironia. Chodzi rzecz jasna o kokainę.

Piosenka jest najdłuższym utworem studyjnym Bowiego. Trwa 10 minut.


czwartek, 4 kwietnia 2013

Putting on the black tie

1. Bang, Bang! I've got you babe

2 marca 1991 roku Rodney King oglądał z kumplami mecz koszykówki. Był wieczór. Każdy wypił po kilka piw i kiedy gra dobiegła końca, nikt nie miał ochoty kończyć zabawy. Rodney zaproponował przejażdżkę, chcąc zapewne pojechać po jakieś dziewczyny. Razem z dwoma kolegami opuścił przedmieścia Los Angeles i skierował się autostradą nr 210 na zachód.

Pół godziny po północy funkcjonariusze policji patrolujący 210-tkę, zauważyli w lusterku jadącego za nimi z bardzo dużą prędkością Hyundai'a. Jego kierowca ignorował sygnały dawane przez policjantów, którzy chcieli zatrzymać samochód. Zaczął się pościg. 

Uciekający z prędkością 117 mil na godzinę (czyli ponad 180 km/h) Rodney, chcąc zgubić radiowozy, zjechał z autostrady. Przejeżdżając na czerwonym świetle cudem uniknął wypadku. Wtedy dopiero zatrzymał samochód.

To, co wydarzyło się później, stało się przyczyną jednej z największych w nowożytnej historii  w Stanów Zjednoczonych zamieszek, których ofiarami padło ponad 50 ludzi.

2. They'll show us how to break the rules 

Źródło: Google Maps
Rodney zjechał na pobocze niedaleko Hansen Dam Park. W ciągu kilku sekund przy jego aucie znalazło się pięciu policjantów. Nad zatrzymanym Hyundai'em krążył helikopter.
- Powoli opuśćcie pojazd i połóżcie się twarzą do ziemi z rękami na karku! - krzyczeli funkcjonariusze. Pasażerowie szybko wykonali polecenie, jednak kierowca wyszedł dopiero po kilku ostrzeżeniach. Policjantka będąca przy aresztowaniu zeznała później, że Rodney stanął przy aucie i śmiejąc się machał do wiszącego nad nim helikoptera.

Zachowanie Kinga wzbudziło w funkcjonariuszach podejrzenie, że King jest pod wpływem silnych narkotyków. Mężczyzna został porażony paralizatorem.

George'a Holliday'a, kierownika firmy hydraulicznej, obudziły dobiegające z ulicy krzyki i silne światło. Chwycił więc swoją nowo kupiona kamerę i wybiegł na taras, by sprawdzić co się dzieje. Na filmie zarejestrował, jak obezwładniony paralizatorem mężczyzna podnosi się i zmierza w kierunku jednego z policjantów, jednak obraz robi się ostry dopiero w momencie, kiedy zgromadzeni wokół funkcjonariusze zaczynają bić zatrzymanego.

Kamera Holliday'a zarejestrowała ponad 50 uderzeń wymierzonych w Kinga metalowymi pałkami oraz kilka brutalnych kopniaków.

*Uwaga, film zawiera drastyczne sceny.


3. But I wonder why | Yes, I wonder why sometimes 

Dwa dni później Holliday poszedł ze swoim nagraniem do telewizji. Wkrótce film emitowany był we wszystkich ogólnokrajowych stacjach, wywołując skrajnie negatywne reakcje społeczeństwa, zwłaszcza środowisk afroamerykańskich - Rodney King był czarnoskóry, a bijący go policjanci biali.

5 marca 1992 roku rozpoczął się szeroko komentowany w mediach proces. 29 kwietnia, po siedmiu dniach narady, ława przysięgłych wydała werdykt uniewinniający funkcjonariuszy. Uznano, że zachowanie policjantów w czasie zatrzymania było uzasadnione podejrzeniem, że jest on pod wpływem silnych narkotyków, na co miało wskazywać jego dziwne zachowanie. Dodatkowo fakt, że po porażeniu paralizatorem zdołał wstać o własnych siłach, miał dowodzić ponadprzeciętnej siły mężczyzny (wywołanej środkami chemicznymi) i funkcjonariusze nie mieli innej możliwości unieruchomienia zatrzymanego.

4. Who's got the blood, who's got the gun

Żródło: L.A. Times
W dniu ogłoszenia werdyktu w Los Angeles wybuchły zamieszki. Oburzeni wyrokiem ludzie wyszli na ulice dokonując samosądów na zwykłych przechodniach. Jeszcze tego samego dnia, kilka godzin po upublicznieniu wyroku, telewizyjne kamery zarejestrowały pobicie Reginalda Denny'ego, białego kierowcy ciężarówki, który został siłą wyciągnięty na środku skrzyżowania z pojazdu i skatowany przez grupę afroamerykanów.

Telewizyjną relację można zobaczyć tutaj.

Źródło: L.A. Times

W ciągu 6 kolejnych dni doszło do wielu tego typu incydentów, w które zaangażowani byli nie tylko czarnoskórzy Amerykanie, ale też pozostali obywatele oraz emigranci innego pochodzenia (Koreańczycy, Latynosi). W sumie zginęło 53 ludzi, ponad 2 tysiące zostało rannych (według niektórych źródeł ta liczba mogła sięgnąć nawet 4 tysięcy).

Poniżej znajdują się linki do materiałów telewizyjnych obrazujących tamte wydarzenia.
Relacja 1. (masowe kradzieże i właściciele sklepów strzelający do ludzi)
Relacja 2. (chaos na ulicach, przejmujące wypowiedzi mieszkańców)
Relacja 3. (fotograf agencji Reuters opowiada o zamieszkach)

5. Lit by the glare of an L.A. fire

Na początku 1992 roku Bowie wziął ślub z Iman. Nowożeńcy postanowili przeprowadzić się do USA. Wybór padł na Los Angeles.
- Dotarliśmy z Iman do L.A. w dniu, kiedy ogłoszono decyzję [w sprawie R. Kinga] - powiedział David o feralnym 29 kwietnia. Kiedy zorientowali się, że sytuacja w mieście jest poważna, zdecydowali szybko przenieść się do Nowego Jorku.
- To przypominało nic innego, jak zamieszki w więzieniu wywołane przez ludzi, którzy bez powodu byli długo trzymani w zamknięciu  - dodał później.

Pod wpływem tego, co zobaczył Bowie skomponował utwór "Black tie, white noise" (którego tekst po prawej).

Wśród linków, które umieściłam powyżej jest filmik (Relacja 2.), na którym widzimy zrozpaczonego mężczyznę krzyczącego do zebranych na ulicy ludzi - To, co robicie jest złe! "Black tie, white noise" jest właśnie takim, może nie krzykiem, a bardziej spokojnym przekonywaniem. Według Bowiego nie da się uniknąć przelewu krwi, jednak nie może to stać się powodem do utraty wiary w drugiego człowieka, do utraty zaufania. Myślę, że 

David zaśpiewał utwór w duecie z Al B. Sure!, czarnoskórym piosenkarzem z Nowego Jorku. Reżyserem teledysku jest Mark Romanek, który jest również autorem clipów m.in. do "Rain" Madonny, "Scream" Michaela Jacksona czy "Speed of Sound" Coldplay.

Na koniec jeszcze umieszczam link do strony, gdzie znajdziecie przegląd głównych reklam marki Bennetton, o których Bowie śpiewa w pierwszym wersie "Black tie..." - link.
Są tam te najbardziej kontrowersyjne, które poruszają najważniejsze problemy współczesnego świata - rasizm, nienawiść, HIV, wojna.

____________________________________


Autorytety profesjonalnego dziennikarstwa przekonują, że w każdym materiale ostatnie słowo powinno należeć do autora tekstu. To znaczy, że teraz powinnam podsumować całość puentą, jednak nie przychodzi mi do głowy nic, co nie brzmiałoby zbyt patetycznie, a co za tym idzie nieco pretensjonalnie. Zastanawiałam się, czy o tak ważnych i fundamentalnych dla nas sprawach da się mówić szczerze, ale bez niepotrzebnej podniosłości. Myślę, że Bowiemu to się udało. Ja jednak nie mam jego talentu, więc trochę po partyzancku, nie po dziennikarsku, posłużę się cudzą puentą. Puentą Davida Bowiego:



Pozdrawiam,
Bowie-damaged

czwartek, 21 marca 2013

Bowie-damaged w Radio LUZ

Pierwszy wywiad Davida Bowiego


Ja również swój medialny debiut mam już za sobą.
W ostatni wtorek miałam okazję być gościem audycji House of Rock, prowadzonej przez Wojciecha Tomczyka i Łukasza Jakóbka. 
Jeśli macie ochotę posłuchać trochę Bowiego, trochę naszych opinii o jego muzyce lub zwyczajnie pośmiać się z tego, jak plącze mi się język - zapraszam. 





Zapraszam też do odwiedzenia profilu audycji House of Rock na Facebooku.

Bowie-damaged

PS Pozdrowienia dla Doroty - naszej realizatorki i autorki zdjęć :)

poniedziałek, 18 marca 2013

The Next Day - recenzje

Od premiery The Next Day minął tydzień. To dobry moment na pierwsze podsumowania i konfrontację swoich wrażeń z ocenami innych.
Postanowiłam zebrać kilka ciekawych recenzji, które pozwalają spojrzeć na płytę z różnych perspektyw. Każda zwraca uwagę na inne jej aspekty albo wychwalając krążek pod niebiosa, albo niemal mieszając nowego Bowiego z błotem. Bez względu na osobistą opinię, na pewno warto przeczytać wszystkie.

Post ten ma też dodatkowe zadanie. Chcę, żeby posłużył za preludium lub przykład do konkursu, jaki ogłosimy w przyszłym tygodniu. Mamy dla Was aż 20 płyt The Next Day!
Obserwujcie bloga i nasz funpage, gdzie wkrótce podam szczegóły.

____________________________________________________________________________________________ 

Brytyjski magazyn NME (New Musical Express) przyznał nowej płycie Bowiego  8 na 10 punktów 
To przypalająca wręcz nerwy siła tych piosenek uderza najmocniej; - pisze w swojej recenzji Emily Mackay - słuchając jej nie ma się poczucia, tak jak przy Outside czy Earthling, że [album] powstał głównie z potrzeby kolejnego przedefiniowania podejścia do muzyki, która pchała Bowiego do nagrywania nowych płyt. Te piosenki naprawdę sprawiają wrażenie historii, które chcą być koniecznie opowiedziane; są inteligentne, agresywne i brzmią, jakby jak najszybciej chciały ujrzeć światło dzienne.
Na końcu dziennikarka przywołuje anegdotę opowiedzianą przez Tony'ego Viscontiego, o tym jak Bowie miał emanować pozytywną energią i śmiać się w trakcie sesji nagraniowych. "Po prostu chcę nagrywać" miał powiedzieć David swojemu producentowi.
Zamiast wymyślać swoją muzykę na nowo, Bowie czerpie z przeszłości i posuwa swój styl naprzód, ciągle pragnąc więcej - podsumowuje Mackay. - I rzeczywiście Visconti zasugerował, że Bowie ma coś jeszcze w zanadrzu.
Tekst całej recenzji: "David Bowie - The Next Day"
____________________________________________________________________________________________

Redakcja amerykańskiego Spin była bardziej nieprzychylna, oceniając krążek na  5 z 10 możliwych punktów .
Alfred Soto zaczyna swoją recenzję od krytyki Bowiego z lat dziewięćdziesiątych - określa ten okres jako late-career rehab, mając na myśli nieudane, według autora, próby powrotu do świetności lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Nie licząc jednego występu z Arcade Fire i zdjęć paparazzich przedstawiających cudownego starego tatę, robiącego nudne rzeczy na Manhattanie, Bowie milczał od dekady - pisze Soto - było to jedno z najsprytniejszych posunięć w jego karierze (...). 
Dalej dziennikarz stwierdza, że The Next Day nie jest krokiem naprzód w porównaniu do Reality - Bowie zatrudnił nawet tych samów muzyków. Później analizując kolejno wszystkie utwory dochodzi do wniosku, lub raczej powraca do pierwszego zdania swojego tekstu : To nie musiało się wydarzyć. (...) The Next Day to album, który niekoniecznie musiał powstać.
W zakończeniu wyjaśnia - Reality zamknęło dekadę falstartów i ślepych zaułków, których wynikiem często była porywająca muzyka; to było jak bourbon przed snem. The Next Day każe fanom udawać, że te lata pełnego odwagi uśpienia, w ogóle nie miały miejsca.
Tekst całej recenzji: David Bowie , ‘The Next Day’ 
____________________________________________________________________________________________

Bob Sheffield z amerykańskiego Rolling Stone nie owija w bawełnę i już na początku swojej recenzji stwierdza, że "The Stars (Are Out Tonight)" jest jedną z najlepszych piosenek, jakie kiedykolwiek napisał Bowie. 
Redakcja magazynu oceniła cały album na  4 z 5 gwiazdek , natomiast społeczność portalu Rolling Stone do tej pory przyznała płycie 4,5 gwiazdki.
Sheffield zwraca uwagę na związek The Next Day z berlińskim okresem twórczości Bowiego (na co ewidentnie wskazuje okładka), nawiązania do Scary Monsters oraz większości krążków z lat dziewięćdziesiątych. Ciekawe, że album kojarzy się dziennikarzowi również z piosenką "In My Life" Johna Lennona - w pewnym sensie każda piosenka [z the Next Day] mogłaby być dalszym ciągiem tego utworu. 
W podsumowaniu czytamy - Jest w niej [płycie] dużo dowołań do przeszłości, zarówno w warstwie muzycznej, jak i tekstowej; są one wynikiem rozmyślań Bowiego nad tym jakich ludzi spotkał i w jakich był miejscach. Mimo to, on stanowczo dąży do przyszłości. I kiedy osiąga radosne wyżyny "The Stars (Are Out Tonight)", sprawia, że przyszłość brzmi tak, że nie można jej się oprzeć.
Tekst całej recenzji: David Bowie, The Next Day
____________________________________________________________________________________________

Recenzja brytyjskiego The Guardian jest obszerną i rzetelną analizą The Next Day. Ogólna ocena płyty to  4 na 5 gwiazdek
Autor, Alexis Petridis, na początku zastanawia się dlaczego Bowie decyduje się na comeback akurat teraz i dlaczego to "Where Are We Now" jako pierwsze zostało przedstawione publiczności. Opisując kolejne utwory, bierze pod uwagę kontekst ery berlińskiej, a po zestawieniu krążka z Lodger (zgodnie z pewną sugestią Viscontiego), stwierdza, że to, co posiada The Next Day, a czego zapewne nie ma Lodger, jest czymś bardziej prozaicznym. (...) sukces The Next Day opiera się na prostych przyjemnościach, czego zupełnie nie można powiedzieć o Lodger czy Station to Station.

____________________________________________________________________________________________

Powyższe recenzje to wyłącznie anglojęzyczne teksty zagranicznych czasopism. Wśród polskich propozycji znalazłam krótki tekst Bartka Chacińskiego dla Polityki (Pół świetnej płyty), który jednak dość powierzchownie opisuje album. Jest jeszcze recenzja na portalu wp.pl autorstwa Lesława Dutkowskiego (David Bowie - The Next Day- ta z kolei jest po prostu żałosna, czego świadectwem niech będzie cytat o "Where Are We Now" : Jakby chciał [Bowie], żebyśmy pomyśleli, że weźmie go na tęskne wspominki. 

Czekam na kolejne polskie teksty, które będą w stanie dokonać szerszej oceny The Next Day.
Podsyłajcie też linki do ciekawszych recenzji, jakie zwróciły waszą uwagę - chętnie wrzucę je na naszego funpage'a.

Pozdrawiam i przypominam o przyszłotygodniowym konkursie :)
Bowie-damaged

środa, 13 marca 2013

Bowie-bookmark

Mamy dla Was ciekawą niespodziankę - zakładkę do książki przedstawiającą grafiki inspirowane okładkami płyt Bowiego.
Zakładka jest pierwszą z serii ośmiu, jakie przygotowaliśmy. Kolejne będziemy publikować na naszym blogu.

Zakładkę numer jednen można pobrać klikając TUTAJ
Poniżej krótka instrukcja jak ją złożyć.

Pozdrawiam :)
Bowie-damaged.


1) Po ściągnięciu pliku, należy go wydrukować, a następnie wyciąć zakładkę.




2) Drugi krok to złożenie jej wzdłuż przekątnych kwadratu (jak na zdjęciach). 







3) Teraz trzeba złożyć zakładkę na pół.




4) Na koniec wystarczy wypchnąć lekko środkowy punkt kwadratu w górę, aby powstał rodzaj ostrosłupa, który po zgięciu jest już gotową zakładką.






5) Zakładki można używać nakładając ją na róg książki lub czasopisma.





niedziela, 10 marca 2013

Everyday Heroes - wyniki



W imieniu całego zespołu Dobrych Historii dziękuję wszystkim za udział w naszym konkursie.
Powyżej nagrodzone zdjęcia - wszystkie dostępne są w galerii Everyday Heroes na naszym facebookowym profilu.
Jak zapewne zauważyliście, jest ich trochę więcej, niż przewidywane wcześniej 7 - udało mi się przekonać Prezesów Wydawnictwa, żebyśmy nagrodzili wszystkie zgłoszenia ;) 

W pierwotnej wersji konkursu na nagrody mieliśmy przeznaczone jeszcze płyty "The Next Day". Jako, że w przyrodzie nic nie ginie, one też już wkrótce będą mogły trafić w Wasze ręce. Obserwujcie bloga i naszego funpage'a.

Pozdrowienia!
Bowie-damaged

piątek, 1 marca 2013

Bowie jak Maryja Dziewica na tortilli

Publikujemy wywiad z Marc'iem Spitzem, autorem "Bowie: Biografia", przeprowadzony dla amerykańskiego magazynu Elle przez Erin Clements.
Spitz opowiada o tym jak przypadkowo spotkał Bowiego na ulicy i wyjaśnia jak wyglądała praca nad książką. Rozmowa odbyła się jeszcze zanim Duke ogłosił swój wielki comeback.

-------------------------------------------------------------------------------------------------
Marc Spitz - dziennikarz współpracujący
m.in. z magazynami Spin, The New York Times,
Vanity Fair, Rolling Stone, New York Magazine,
Nylon, Maxim i Uncut; jest autorem dwóch powieści
i trzech książek dokumentalnych,
w tym biografii zespołu Green Day

Czy od dawna myślałeś o napisaniu biografii Bowiego?
Tak naprawdę nigdy nie sądziłem, że napiszę książkę o Davidzie Bowie. Nie wydawało mi się, żebym był w stanie to zrobić. To trochę jak w Świecie Wayne'a – myślałem, że nie jestem godny. Mogłem dać sobie radę z Green Day, bo to część mojego pokolenia. Wciąż pamiętam chwilę, kiedy ukazał się ich pierwszy album. Ale Bowie to gwiazda innego kalibru. 
We wstępie wspominasz incydent, który sprawił, że postanowiłeś uczynić Bowiego tematem swojej następnej książki. Czy to zdarzenie naprawdę miało miejsce?
Wracałem do domu z Cedar Tavern, to stare, nowojorskie miejsce spotkań literatów i dosłownie wpadłem na Davida Bowie. Moi znajomi przeczytali książkę i mówili: “To się nie zdarzyło naprawdę, no nie? Mnie przecież możesz powiedzieć”. A ja na to: “Nie, to wszystko na serio. Pojawił się, jak Maryja Dziewica na tortilli, tyle że to był David Bowie na Dziesiątej Ulicy, tuż przed wejściem do banku Chase”. I pomyślałem sobie, no cóż, oto znak, którego szukałeś – poświęcisz się temu, choćby nie wiadomo co.
Jakiego rodzaju przygotowania poczyniłeś?
Przeczytałem prawdopodobnie około 100 książek. Wszędzie je ze sobą nosiłem, jakbym znowu był w gimnazjum, upchnięte w plecaku, razem z laptopem. Najlepszą rzeczą w pisaniu tej książki były spotkania z niektórymi ludźmi i podróże. Nie można napisać książki o Davidzie Bowie siedząc w Nowym Jorku, taki z niego międzynarodowy typ. To najtrudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłem, ale też najlepsza książka, jaką zdarzyło mi się napisać.
Co skłoniło cię do wykorzystania tych wszystkich osobistych anegdot, które wieńczą sporą część rozdziałów?
Nie istnieje zasada, która mówi, że pisząc poważną biografię musisz być robotem. I musiałem sobie jakoś poradzić z faktem, że jestem fanatykiem, apostołem Bowiego. Nie byłem w stanie napisać książki bezosobowej, pozbawionej emocji. Więc pomyślałem, że potraktuję te anegdotki jako przerywniki, coś na przeczyszczenie podniebienia, sposób na wesołe rozładowanie napięcia. Drugą kwestią było stworzenie swoistej wizytówki – czegoś, o czym ludzie będą rozmawiać. W innym wypadku mogło się okazać, że to po prostu zwykła książka o Davidzie Bowie. W tej chwili ta biografia to w najgorszym razie przeciętna książką z kilkoma niezłymi anegdotami, które mogą Cię rozbawić albo sprawić, że pomyślisz: “ten facet przeszedł dokładnie to, przez co ja przeszedłem”.
Dlaczego akurat teraz warto ponownie podjąć temat Bowiego i tego jak ważną jest osobą?
Cóż, oczywistą odpowiedzią jest, że Bowie stał się taką trochę widmową postacią. Był niezwykle płodnym artystą, w latach 60-tych i 70-tych wydawał jeden po drugim albumy,  z których każdy jest muzycznym kamieniem milowym. Nawet w latach 80-tych i 90-tych zawsze sprawiał wrażenie zaangażowanego i podekscytowanego – nie ważne czy chodziło o interesy, o Internet, czy o ruch britpopowy. A później niestety miał poważne kłopoty ze zdrowiem, zaraz po wydaniu świetnej płyty i tournee, które było prawdopodobnie najbardziej kasowym w roku 2004. Od tamtej pory nic. Czasem pojawia się w świetle fleszy na czerwonym dywanie, można go też zobaczyć na Youtube, ale to już nie jest ten sam Bowie. Kiedy kogoś brakuje, ludzie zaczynają sobie przypominać świetne rzeczy, które zrobił – Michael Jackson jest tego doskonałym przykładem. A mit dotyczący Bowiego ma w sobie coś nieskazitelnego.
W jaki sposób proces pisania tej książki zmienił twoje spojrzenie na Bowiego?
Autor bardzo zbliża się do każdego tematu, jaki podejmuje, i kiedy nagle słyszysz w radio muzykę ludzi, o których piszesz, te dźwięki zostają ci w głowie. Dobry pisarz nie popada w paranoję i jest świadomy, że to minie. W końcu przestaniesz słyszeć te piosenki w swoich snach, ale nie opuści cię pewien sentyment względem swojego tematu. Przeczytałem wszystkie wywiady, jakich Bowie kiedykolwiek udzielił, poczynając od roku 1962. Miałem w mieszkaniu prawdziwą bibliotekę, sterty książek i czasopism leżały na meblach. Stałem się fanem tych małych kolorowych karteczek na notatki. Były ich tysiące i ja jeden je rozumiałem. To jak w Pięknym umyśle, w tej scenie, kiedy znajdują go w garażu. Ale wcale nie jestem pewien, czy poznałem Bowiego, bo nie przeprowadziłem wywiadu z nim samym – i to była przemyślana decyzja.
Czemu tego nie zrobiłeś?
Kiedy pisałem książkę o Green Day, zespół najpierw ją autoryzował, a później “odautoryzował”, bo stwierdzili, że nieautoryzowana biografia będzie bardziej “cool”. Rozmawiałem z Billie'm Joe[1] i on był kompletnie zakręcony, a ja musiałem sam sobie załatwiać wstęp na ich koncerty. Na ich obronę powiem, że w międzyczasie stali się naprawdę wielcy – ze znanego zespołu stali się kapelą na miarę U2. Ale byłem potem mocno zdezorientowany i pomyślałem, że nie chcę przez to kolejny raz przechodzić. Z drugiej strony musiałem przecież robić wywiady z ludźmi, przeczytać wszystko i oglądnąć każdą minutę dostępnych filmów o Bowiem; wreszcie zacząłem myśleć jak Bowie i sądzę, że go rozumiem. Było w tym coś  z Obywatela Kane'a – człowiek trochę staje się detektywem.
Jak trudno było dotrzeć do Angie Bowie, Petera Framptona, Kena Pitta i reszty osób, z którymi dla odmiany przeprowadziłeś ponad sto wywiadów?
Było trudniej niż się spodziewałem, ponieważ wiele z tych osób rozmawiało w przeszłości z dziennikarzami i zwyczajnie się sparzyło – musiałem dopiero zdobyć ich zaufanie. Niektórzy słyszeli o mnie i powiedzieli: “Okej, pogadam z tobą, bo wiem, że zrobiłeś kawał dobrej roboty i zadajesz konkretne pytania”. Byli też tacy, którzy kompletnie mnie nie znali i mówili rzeczy w stylu: “Marc Spitz? Ten pływak?”. Każda kluczowa osoba, do której udało mi się dotrzeć miała swoje wymagania, ale byli swoistymi celami. To jak w Rodzinie Soprano – ludzie z FBI mają na ścianie całą rodzinę mafijną, szefa i jego podwładnych; ja też miałem taką ścianę i jeśli kogoś dopadłem, wykreślałem go wielką literą X.
Jak sądzisz, pod jakim względem wkład Bowiego w kulturę popularną jest najbardziej niedoceniany?
Bowie jest okazem fizycznego piękna, postacią prosto z żurnala, a jego muzyka jest niezwykle dramatyczna i teatralna, ale myślę, że nie zawsze docenia się jego pisarskie umiejętności. Jeśli posłucha się jego tekstów, okazuje się, że to poeta. Pod tym względem mógłby pewnie iść ramię w ramię z Paulem Simonem czy z Paulem McCartney'em. Nie docenia się go jako autora tekstów i myśliciela.
Na które ze wschodzących gwiazd dzisiejszej sceny Bowie miał największy wpływ?  
Na Lady Gagę, bez dwóch zdań. Również na Kanye'ego[2], ale on zbliża się do tego Bowiego z 1976 roku: wygaduje w prasie idiotyzmy, a te sprawiają, że wszystkie świetne rzeczy, które robi, stają się mało ważne. Chciałem nawet namówić Kanye'ego na wywiad do tej książki, ale jego menedżer powiedział: “To brzmi intrygująco, ale jesteśmy zbyt zajęci podbijaniem świata”. Wciąż jednak pojawiają się nowi buntownicy – w sferze kulturalnej, seksualnej, intelektualnej – i w każdym z nich jest coś z Bowiego.


[1]    Billie Joe Armstrong, wokalista i gitarzysta Greenday (przyp. tłum).
[2]    Kanye West – amerykański raper, wokalista i producent muzyczny.


Tłumaczenie Marcin Rusnak
Na podstawie: Elle

poniedziałek, 25 lutego 2013



Indonezja

Energia, która od niego promieniowała, oślepiała uczestników konferencji prasowej. Podobnie jak kolor jego włosów – świetliście jasny blond podkreślony przez mocną opaleniznę, jaką uzyskał Bowie w trakcie trasy koncertowej. Wszystko działo się gdzieś na kontynencie azjatyckim pod koniec 1983 roku, podczas Serious Moonlight - jednej z najdłuższych i najbardziej udanych tras Bowiego. Wszystko było zapięte na ostatni guzik. Mówi się, że każdy członek zespołu miał strój dopracowany i zaprojektowany w najmniejszych detalach. David wystąpił od maja do grudnia praktycznie na wszystkich zamieszkałych przez człowieka kontynentach. 

To właśnie tutaj, na konferencji prasowej, zupełnie na drugim końcu świata, jeden z wielu uderzająco podobnych do siebie dziennikarzy i dziennikarek zapytał Bowiego o jego słabość do Dalekiego Wschodu. 
- Czy zawsze byłeś zafascynowany Wschodem?
- Tak... ...myślę... ...hmm... wydaje mi się, że widziałem Teatr Kabuki w brytyjskiej telewizji – lata temu, kiedy byłem jeszcze nastolatkiem. (…) Dzięki teatrowi zainteresowałem się kulturą, wiesz, jedna rzecz prowadzi do drugiej. Potem przyjechałem do Japonii – w siedemdziesiątym drugim, jak sądzę i tak ta moja fascynacja Wschodem ciągle trwa...

-------------------------------------

Jak to często bywa z podróżami - podobnie jak ze Szwajcarią - z Indonezją związana jest piosenka. 

Choć Bowie uwielbia wszelkie egzotyczne podróże, szczególny związek połączył go z  miejscowością na Zachodnim Bali o dźwięcznej nazwie Amlapura


Wyświetl większą mapę 


Potwierdzać zdaje się to zaśpiewany w kilku językach przez zespół Bowiego - Tin Machine - kawałek o tej samej nazwie. 


Pierwszy raz odwiedzili Amlapurę z Tin Machine w ramach wakacyjnego wyjazdu. O samym mieście można dużo powiedzieć, ale przewodniki po Indonezji zaproszą nas do niego dopiero po zwiedzeniu innych, bardziej interesujących miejsc. Co zatem urzekło Davida aż do tego stopnia? Pozostaje to chyba zagadką. 

Bowie śpiewa: „(...) Marzę o Amlapurze, / nigdy nie widziałem bardziej lśniącego klejnotu (...)”. W tekście nawiązuje też do epoki kolonializmu, wspominając koszmar mieszkańców tych okolic - piekielny statek widmo: Latającego Holendra, a także, jak się zdaje, zmarłych tragicznie dusz dzieci zamieszkałych w Karangasem podczas wybuchu tamtejszego wulkanu w 1963 r. Po tych wydarzeniach właśnie zdecydowano się zmienić nazwę miejsca na Amlapura. Wierzono, że będzie to oznaczało pokorę jej mieszkańców, albo chciano w ten sposób ukryć miasto przed następną erupcją i związanym z tym koszmarem. 

Ten utwór to popis muzyków – piosenka trudna technicznie, zarówno do zagrania jak i zaśpiewania. Bowie robi to półtonem – starając się wyrazić smutek i przygnębienie, a jednocześnie urok tego, przecież tragicznie doświadczonego miasta. Istotne znaczenie ma, że utwór się nie kończy – jest raczej przerwany, nagle urwany, podobnie jak życie miasta po wybuchu wulkanu. 

Kawałek został nagrany między 1989 a 1990 rokiem w Sidney. 



Oczywiście nie na muzyce kończy się zauroczenie i sentyment do Wschodu. 

Iman z Davidem szybko dogadali się z architektem Arne Hasselqvist'em, aby zaprojektował dla nich wyjątkowy dom. W 1986 roku, przed Świętami, David zakupił ziemię na wyspie Mustique na Karaibach. Trzy lata później wszystko było już gotowe – dzięki współpracy architektów z Nowego Jorku pod wodzą Hasselqvista. Ogrody zaprojektował Michael White. 



Domek w stylu balijskim powstał przed 1992 rokiem, kiedy nie było jeszcze mody na tego typu budownictwo. Kolejny dowód na to, że David Bowie praktycznie w każdym aspekcie życia wyprzedzał swoją epokę. 

O całym przedsięwzięciu mówił z lekkim przymrużeniem oka: „Uwielbiam dobry banał, a ten domek jest dla mnie po prostu najbardziej zachwycającym banałem”Zapytany o domek wprost, Bowie odpowiada: "Szczerze mówiąc, to było dość dziwne. Spędziłem kilku dni z Mickiem [Jaggerem] i Jerrym w ich domu, a podczas oczekiwania na łodzi miałem zamiar popływać po Karaibarch co nigdy się stało, ponieważ śruba wypadła czy coś. Dlatego nie mając nic innego do roboty postanwiłem się przejść, pozwiedzać – wpadłem na teren należący do  Hasselqvist'a – pogadaliśmy o tym. Powiedziałem sobie – czemu nie!”

“Jestem rannym ptaszkiem" mówił Bowie, odpoczywając na XIX wiecznej, indyjskiej leżance. “Wstaję gdzieś pomiędzy piątą a szóstą, piję kawę i czytam przez kilka godzin zanim wszyscy pozostali wstaną. Potem jemy śniadanie a potem wszyscy schodzą na plażę – nic zaskakująco oryginalnego. Najlepszą rzeczą w tym domu jest to, że składa się z wielu małych kącików w których możesz się schować – możesz chodzić nawet przez osiem dni i każdego dnia znaleźć miejsce, w którym jeszcze nie byleś. Trochę tam rzeźbię, czyli robię coś, czego nie robiłem odkąd kształciłem się w sztuce”

Na dalekim wschodzie Bowie zmierzył się z poważną próbą aktorską, być może najlepszą ze wszystkich ról w swojej karierze. Na wyspie Jawa wystąpił w filmie „Merry Christmas, Mr. Lawrence”. Tę filmową ucztę dla fanów Davida, celnie podsumował jeden z widzów: „Doskonały obraz Oshimy to pochwała wolności umysłu i zasad moralnych, które powinny wyrastać ponad różnice kulturowe.”



Muzyczne wojaże po kontynencie azjatyckim muzycy zakończyli miłym gestem. Ostatnie koncerty trasy Serious Moonlight (a szczególnie ten z 8 grudnia 1983 w Hong Kong Coliseum) mogły być zapamiętane na bardzo długo zarówno przez fanów Bowiego jak i Beatlesów, jego starych, dobrych znajomych. 

Kilka dni wcześniej, wiedząc o zbliżającej się trzeciej rocznicy tragicznej śmierci Johnna Lennona, Earl Slick, gitarzysta grający z Bowiem w tej trasie, zaproponował mu, żeby zagrali kawałek „Across The Universe”  ku pamięci Johnna. Sam Bowie odniósł się do tego z entuzjazmem, idąc nawet dalej i mówiąc: „Cóż, jeśli mamy to zrobić, równie dobrze możemy zagrać >Imagine<”. W sumie owa piękna kompozycja wybrzmiała na Dalekim Wschodzie co najmniej kilka razy w  roku 1983.

Superg

niedziela, 24 lutego 2013

Everyday Heroes


To piękna i jednocześnie niesamowicie melancholijna piosenka - mówił o "Heroes" Brian Eno w wywiadzie dla "Q Magazine" w 2007 roku. - Możemy być bohaterami, ale tak naprawdę wiemy, że czegoś brakuje, coś jest stracone.

Chcielibyśmy, żeby każdy mógł zostać bohaterem. Przynajmniej na jeden dzień. Dlatego ogłaszamy konkurs.




Żeby zostać bohaterem, wystarczy zrobić sobie (lub komuś) zdjęcie w pozie Bowiego z okładki "Heroes".

Spośród nadesłanych prac, co drugi dzień wybierzemy jedną, której autor dostanie od nas zestaw: książkę "Bowie: Biografia" Marca Spitza z ekskluzywnym zdjęciem i plakatem.

Wszystkie dostarczone fotografie opublikujemy w albumie na naszym facebookowym profilu, gdzie odbędzie się głosowanie publiczności. Trzy zdjęcia, które po zakończeniu konkursu będą miały najwięcej kliknięć "Lubię to", wygrywają najnowszą płytę Bowiego "The Next Day".

Ale to jeszcze nie koniec nagród :) Autorów trzech wybranych przez nas zdjęć, spośród wszystkich nadesłanych, zaprosimy na profesjonalną sesję zdjęciową, inspirowaną okładką "Heroes".

Konkurs trwa od 25 lutego do 10 marca 2013r. Ogłoszenie wyników nastąpi 11 marca 2013r.

Zdjęcia można przesyłać drogą elektroniczną na konkurs.bowiedamaged@gmail.com
W treści maila proszę podać imię i nazwisko oraz adres.

Więcej informacji dostępnych jest w Regulaminie Konkursu.

Żeby zachęcić Was do zostania bohaterem, publikuję (poza konkursem oczywiście) moją wersję "Heroes" :)


O przebiegu konkursu będziemy na bieżąco informować na facebookowej stronie Bowie-damaged i Wydawnictwa Dobre Historie.

Trzymamy kciuki!
Bowie-damaged i zespół Dobrych Historii