środa, 10 lipca 2013

10

Dziesięć to liczba święta, boska. Oznacza cykl, jedność, dopełnienie się. Jako suma pierwszych czterech cyfr (1+2+3+4), jest doskonała. W kabale dziesięć sefirot stanowi klucz do zrozumienia nieskończoności Boga. Dziesięć przykazań zniósł na kamiennych tablicach Mojżesz z góry Synaj. Dziesięć plag zesłał Jahwe na Egipt. Dziesięciu sprawiedliwych mogło uratować Sodomę od zagłady. Mamy po dziesięć palców u stóp i nóg.

Dziesięć jest jednocześnie końcem i początkiem (1+0=1). Station to Station to dziesiąta płyta Davida Bowiego.




Koniec



Połowa lat siedemdziesiątych to apogeum uzależnienia Bowiego od kokainy. Wychudzony, nienaturalnie blady zaszywał się w domu Glenna Hughesa (basisty Deep Purple) w Beverly Hills, popadając w coraz większą paranoję. - David nigdy nie spał. Nigdy. Był w samym środku kokainowej burzy - wspomina po latach Hughes. - Potrafił nie zmrużyć oka przez trzy, nawet cztery dni.

Hughes sam wtedy zażywał dużo kokainy, bo narkotyk gwarantuje udaną zabawę i dobre samopoczucie. Po zażyciu "Charliego" odczuwa się silną euforię spowodowaną wzrostem poziomu dopaminy odpowiedzialnej m.in. za procesy emocjonalne i ośrodki przyjemności w mózgu. Jednak po okresie nad wyraz dobrego samopoczucia następuje pogorszenie stanu psychicznego i fizycznego, co skłania do zażycia kolejnej dawki narkotyku. W ten sposób dochodzi do silnego uzależnienia psychicznego, które powoduje poważne zmiany w mózgu, skutkujące depresją, zaburzeniami osobowości czy psychozą. W takim stanie był Bowie w 1975 roku.

Dom Hugesa mieścił się niedaleko posiadłości, w której sekta Rodzina (jej przywódcą był Charles Manson) brutalnie zamordowała Sharon Tate (żonę Romana Polańskiego) będącą wtedy w ósmym miesiącu ciąży. Potęgowało to silne lęki, z jakim borykał się Bowie w wyniku pokokainowej psychozy. Bał się śmierci i demonów, które miały czyhać na jego duszę i życie. Zainteresował się magią i okultyzmem. Rysował pentagramy na każdej wolnej powierzchni. Zaczął czytać o nazistach i poszukiwaniach świętego Graala. 

Właśnie wtedy, z najciemniejszych odmętów umysłu Bowiego będącego na krawędzi paranoi, wyłonił się The Thin White Duke. Ostatnie z wielkich wcieleń artysty. "Potwór", jak sam o nim powiedział.


Początek 

To, co pomogło Bowiemu wydostać się z błędnego koła nałogu, początkowo wcale nie było pomocne. Propozycja zagrania głównej roli w filmie "Człowiek, który spadł na Ziemię" nie zmusiła go do odstawienia kokainy. Wręcz przeciwnie - narkotyk okazał się przydatny w kreowaniu postaci. - Żył wtedy w dużym odosobnieniu - mówił w 2012 roku Nicholas Roeg, reżyser filmu. - Był bardzo opanowany i skupiony (…) Można być naćpanym na wiele sposobów - jeśli jesteś zdenerwowany lub smutny, szukasz szczęścia. Nigdy nie użyłem tego argumentu [narkotyków], żeby podważyć jego pracę.


Tak więc naćpany Bowie tworzył postać Thomasa Jerome Newtona takim, jakim widziały go jego zamroczone kokainą oczy. Smutny, zagubiony kosmita przybywa na ziemię, by uratować swoją rodzinę. Jednak z czasem uzależnia się od ziemskich używek (alkohol, telewizja, seks) i kiedy powrót na ojczystą planetę staje się możliwy, Thomas rezygnuje. 


Kostium Duke'a na wystawie "David Bowie is"
w londyńskim muzeum V&A
Blady kosmita z marchewkowo-rudymi włosami został pierwowzorem The Thin White Duke'a - syntezy wszystkich największych lęków i paranoidalnych fascynacji Bowiego. - Był najbardziej przerażający z moich wcieleń, ponieważ stanowił sumę wszystkich bohaterów, których stworzyłem przez lata. Dla mnie był potworem - przekonywał w 1978 roku muzyk. - Nie byłem w Anglii od kilku lat, więc wracając postanowiłem zabrać ze sobą postać, która będzie uosobieniem wszystkiego, co się wtedy tam działo. (…) Wierzę, że najlepszym sposobem walki ze złem, jest jego ośmieszenie.

The Thin White Duke miał być karykaturą nazisty. Odpowiedzią na działania zyskującego na sile nacjonalistycznego Frontu Narodowego. Tak przynajmniej tłumaczył to Bowie. Trudno stwierdzić, na ile powołanie do życia Chudego Białego Księcia, było halucynacją, a na ile świadomym działaniem. - Pamiętam jedynie przebłyski z nagrywania płyty - mówił o "Station to Station", na której Duke pojawia się po raz pierwszy i ostatni. - Mam poważny problem z przypomnieniem sobie tamtych dwóch lat. Nie pamiętam co wtedy czułem. W innym wywiadzie skomentował - Wiem, że nagrywaliśmy w Los Angeles, bo gdzieś o tym przeczytałem.

Tak czy inaczej, The Thin White Duke był ostatnią stacją Bowiego przed przeprowadzką do Europy, gdzie mógł odciąć się od zawsze dostępnej w L.A. kokainy. Z kolei płyta, bez względu na kontrowersje, jest jedną z najważniejszych i (moim zdaniem) najlepszych w całej karierze artysty. Muzycznie jest zapowiedzią nadchodzącej Trylogii Berlińskej, pierwszym sygnałem wpływu Krautrocka na kształt późniejszych albumów. Zaczyna się eksperymentalnym utworem "Station to Station" - najważniejszym na całym krążku, przedstawiającym Duke'a światu. Tekst jest odzwierciedleniem wszystkich ówczesnych inspiracji i lęków Bowiego.

Here are we, one magical movement from Kether to Malkuth
There are you, you drive like a demon from station to station

* Kether to pierwsza, a Malkuth ostatnia sefira w kabalistycznym Drzewie Życia

It's not the side-effects of the cocaine
I'm thinking that it must be love
...
I must be only one in a million
I won't let the day pass without her

* Ironia. Chodzi rzecz jasna o kokainę.

Piosenka jest najdłuższym utworem studyjnym Bowiego. Trwa 10 minut.